Valencja – dzień drugi
Dzień rozpoczęliśmy od Mercado Central. Wielka hala, w której można kupić świeżutkie warzywa, owoce, ryby, mięso i sea food's. Pięknie poukładane pomarańcza, mandarynki, klementynki, winogrona i inne owoce południowe przyciągają wzrok i sprawiają, że chce się ich skosztować. Podobnie rzecz się ma z mięsem i owocami morza. Co ciekawe drób sprzedaje się bez obciętej głowy. Czyżby trudno było odróżnić kaczkę od kury?
Po zrobieniu drobnych zakupów i odstawieniu ich do domu przyszedł czas na pierwszy spacer po Walencji za dnia. Rozpoczęliśmy od Plaza de la Virgen i Basílica de la Virgen de los Desamparados (Bazylika Matki Bożej Opuszczonych). Niestety ilość odprawianych tam Mszy Św. skutecznie pozbawiła nas możliwości dokładniejszego zwiedzenia. Bez problemu udało nam się za to zobaczyć przepiękną Szopkę Bożonarodzeniową w Katedrze. Mieliśmy szczęście, bo chwilę później ustawił się już niezły ogonek i trzeba było trochę czekać.
Po szybkim przebiegnięciu stoisk z "pamiątkami" na Plaza de la Reina udaliśmy się w poszukiwaniu Tourist Info. Chceliśmy sobie kupić Valencja Tourist Card. Niestety w punkcie przy Calle del Poeta Querol nie można było jej kupić. Pani wskazała nam kolejną lokalizację przy Carrer de la Pau. Idąc tam przechodziliśmy niedaleko stacji metra Colon. Zadziałaliśmy instyktownie i już kilka minut później siedzieliśmy w wagoniku pędzącym w kierunku morza. Dla ciekawości podróż z centrum nad morze (linią nr 5) składa się dwóch etapów:
1. podziemny - dojeżdżamy do stacji Maritim-Serreria,
2. naziemny - (na tym samym bilecie, nadal linią nr 5) jedziemy tramwajem do stacji Neptu. Stąd do morza jest już kilkadziesiąt metrów.
Morze, jak morze. Słone, mokre, falujące. Nie mniej jednak warto zobaczyć port i marinę, wraz z namalowanymi na ziemi pasami, które raz w roku wskazują drogę bolidom F1. Plaża w Walencji bardzo przypomina nasze plaże. Jest bardzo szeroka, czysta z delikatnym
piaskiem. Wzdłuż plaży ciągnie się szeroka promenada wysadzana palmami, wśród których można znaleźć np. przyrządy do ćwiczeń (!). Pewnie się przydają po zjedzeniu obiadku w jednej z wielu przyplażowych knajpek. Pewnie kryzys jednak dotknął Hiszpanię, bo we wszystkich knajpkach serwowano tzw. Menu del dia. W naszym przypadku były to 4 przystawki, Paella (Valenciana lub Sea Food) i do wyboru kawa lub deser - całość 15 EUR. Napoje płatne extra. Patrząc, że w karcie porcja Paell'i koszuje ok. 12 EUR - całkiem przyzwoita cena.
Objedzeni ruszyliśmy w podróż powrotną do naszego "apartamentu". Tym razem cała podróż odbyła się nad ziemią i tramwajem (L4 - bilet jak na metro) przejechaliśmy 12 przystanków, by wyśiąść na stacji Pont de Fusta, najbliższej naszego celu.
Zjedzony obiad zrobił swoje - czas na sjestę 🙂
Wieczorem udaliśmy się na spacer w świetle gwiazd (i lamp ulicznych). Zaraz po wyjściu naszą uwagę zwrócili ludzie w strojach sportowych z numerami na piersiach. Chwilę później okazało się, że właśnie 30 grudnia odbywa się już po raz 27 Valencia Maraton. Punktualnie o 20:00, zaraz po kawalkadzie petard, prawie 17 000 ludzi ruszyło na trasę. Start wszystkich zawodników, zarówno profesjonalistów, jak i amatorów, trwał prawie 20 minut. Przy okazji okazało się, że do maratonu to jednak jeszcze trochę brakuje, bo pierwszy zawodnik przybiegł na metę nie całe 10 minut, po starcie ostatniego. Czyli czas najlepszego wynosił poniżej pół godziny. Idąc dalej przez miasto co chwilę natrafialiśmy na zablokowane ulice, którymi biegły tłumy różnego typu przebierańców. Udział w biegu brały całe rodziny (z dziećmi w wózkach), grupy przyjaciół, ludzie z psami ...
W końcu udało nam się dotrzeć do domu i lampką czerwonego mina zakończyć dzień pełen wrażeń.